Rzadko się zdarza, żeby książka oczarowała mnie dosłownie od pierwszych stron. Nie często też czytam na lotnisku, bo zazwyczaj jestem zbyt rozdrażniona. Nie mówiąc już o tym, że prawie nigdy opowiadania nie wciągają mnie na tyle, abym potrafiła zatracić w świecie książki. A jednak “Historie podniebne” Jakuba Małeckiego były dla mnie właśnie taką książką. Niesamowite!
Ale może z tą książką wszystko jest trochę inaczej? Uświadomiłam to sobie po wstępnym napisaniu tej recenzji, która stała się też okazją do historii osobistej. O tym, jak otwieram się na książki i opowieści, które do tej pory były dla mnie nieciekawe, za trudne, zbyt bliskie własnych bolesnych miejsc. Może to taki czas w moim życiu, a może to niezwykły urok tej książki?
Na “Historie podniebne” trafiłam przez przypadek.
Wszystko za sprawą niedawnego newslettera z Legimi, w którym była to nowość. Ależ się ucieszyłam, że Jakub Małecki napisał nową książkę! I to opowiadania! Właśnie w momencie, gdy skończyłam czytać “Przez błękitne pola” irlandzkiej autorki Claire Keegan, które niezwykle mi się podobały. Dość spontanicznie ściągnęłam więc po “Historie podniebne”, aby sprawdzić, jak mi będzie z tą książką.
I zanim opowiem o tych moich zachwytach i zdziwieniach podczas czytania, to muszę wyjaśnić, że nie jest to nowa książka Jakuba Małeckiego. To nowość na Legimi. “Historie podniebne” zostały wydane kilka lat temu. O ironio, mam podejrzenie (ale nie chce mi się grzebać w moich przepastnych zbiorach i folderach aby sprawdzić), że już kiedyś tę książkę kupiłam w formie ebooka z okazji jednego z finałów Wielkiej Orkiestry. I nawet ją wtedy zaczęłam czytać, ale szybko się poddałam, bo zupełnie mi wtedy nie pasowała. Jak większość książek Jakuba Małeckiego, którego jako pisarza uwielbiam, choć nie jestem w stanie czytać większości jego książek. A może nie byłam w stanie?
“Historie podniebne” to dla mnie nowy, czytelniczy początek.
W tę książkę weszłam niesamowicie gładko i z ogromną przyjemnością. Mimo, że to książka smutna, a ja generalnie nie przepadam za smutnymi historiami. Ani opowiadaniami o samotnych bohaterach, popękanych relacjach, nieszczęśliwych zbiegach okoliczności, stratach i rozczarowaniach. O tym, czemu trzeba się przyglądać, choć wie się że nie ma tam już nic, co dałoby się naprawić. Nigdy nie lubiłam takich książek, bo miałam wrażenie, że tym swoim smutkiem próbują mnie zarazić. A ja jestem tą wiecznie wesołą, opowiadającą żarty dziewczyną i na smutki nie mam czasu, ani energii (która pali mnie od środka wieczną złością, z byle powodu).
Ale tym razem było inaczej.
Od pierwszych stron udało mi się wejść w te historie jak wchodzi się w najlepszą prozę - przyglądając się im z oddali. Czułam i smutek i żal, które potrafiły połączyć się z moimi smutkami i żalami. Ale jednak nie były zbyt niebezpiecznie blisko. Dzięki temu mogłam delektować się tym, co w prozie Jakuba Małeckiego jest moim zdaniem najlepsze - fenomenalnym językiem, formą i pomysłami na opowiedzenie historii.
Wygląda na to, że moje czytanie się zmieniło i w końcu potrafię docenić literaturę tematycznie dla mnie trudną i niekomfortową. Może to kwestia wieku, może kilku lat terapii, na której z wielkim mozołem przybliżam się do własnych emocji i dzięki której mam trochę mniej żalu, i trochę więcej akceptacji. A może to po prostu kwestia iluś tam przeczytanych książek? Niewykluczone, że Małecki napisał mistrzowską książkę.
Całkiem prawdopodobne, że wszystko naraz.
Do książek Jakuba Małeckiego zbliżałam się po raz pierwszy kilka lat temu, przez polecenia na Instagramie.
Zaczęłam od “Saturnina”. Przyznam szczerze - liczyłam na wątki astrologiczne (i tyłowy Saturnin rozbudzał we mnie duże nadzieje), a otrzymałam historię napisaną wybornie, ale tematycznie ekstremalnie dla mnie trudną (przy okazji tego, co dzieje się za wschodnią granicą Polski, wręcz wstrząsającą ze względu na temat wojny). Nie muszę dodawać, że w tej książce nie znalazłam ani grama astrologicznej magii, a bohaterowie byli przyziemni do cna. I całkiem podobni do tych z “Historii podniebnych”. “Saturnina” skończyłam czytać tylko dlatego, że po prostu nie mogłam się oderwać i musiałam wiedzieć jak się skończy (a po ostatnim zdaniu miałam ciarki na plecach, więc było warto).
Od tamtej książki przyglądam się Jakubowi Małeckiemu z wielką uwagą. Bałam się sięgać po jego książki, ale rekompensowałam to sobie słuchaniem wywiadów, których niestety udziela rzadko. Muszę to wyznać - fascynuje mnie jego skromność połączona z niebywałym talentem i przeogromną pracą. To taki niby zwyczajny, ale nieszablonowy człowiek, który mimo tego, że jest bardzo skryty, to jak już o sobie opowiada, to szczerze. Uwielbiam! Ale jak kocham te wywiady, tak z książkami nie do końca mogłam się tak gładko ułożyć. Do kwietnia 2024 roku, kiedy trafiłam na jego opowiadania.
“Historie podniebne” Jakuba Małeckiego to zbiór ośmiu opowiadań.
Jak nie trudno się domyślić (czytając ostatnie recenzje książek) uwielbiam czytać opowiadania i może to jest właśnie klucz, dzięki któremu łatwiej jest mi się zbliżyć się do trudniejszych historii. W tym tomie prawie wszystkie historie naprawdę mnie wciągnęły.
Pierwsze opowiadanie pt. “Żaglowce i samoloty” bardzo mi się spodobało i to od pierwszych stron. Może dlatego, że jeden z głównych bohaterów jest pisarzem, a ja kocham opowieści o pisarzach. To historia polska, nostalgiczna, momentami gorzka i choć krótka, to wciągnęła mnie bez reszty. Pozostanie moim ulubionym opowiadaniem z całej serii.
Dwa opowiadania “Idzie niebo” oraz “Niedaleko” były dla mnie dziwne, trochę przerażające, baśniowe i metaforyczne. Nie wróciłabym już do nich, ale nie był to czas stracony.
“Trzy zdjęcia i reszta” - historia życia w paru zdjęciach, które są tu pretekstem do opowieści o tym, jak wszystko mija i z biegiem czasu blaknie pozostawiając w nas samych tylko mgliste wspomnienia ujęło mnie i dało do myślenia.
Ostatnie opowiadanie “M. Historia podniebna” zrobiło na mnie ogromne wrażenie, ze względu na formę w jakiej opowiada o temacie straty najbliższej osoby. Wzruszyło mnie i zachwyciło to w jak niecodzienny sposób można dotknąć tak trudnego tematu. Poza tym wzruszyło mnie samo w sobie. Polecałabym je każdej osobie w żałobie.
“Projekt z dziedziny fizyki kwantowej” i “Dom z czekolady” były niezwykle melancholijne, smutne, mroczne, wyblakłe, ale jednak była w nich jakaś odrobina czułości. Jedynie “Utracone światy Niño Sandovala” mnie nie kupiło. Może nie pasowało mi ze względu na inny kraj, inną scenerię, nie wiem. Nie umiałam się nad nim do końca skupić.
“Historie podniebne” Jakuba Małeckiego to bardzo smutna ale i magiczna książka.
Pomogła mi połączyć się z własnym smutkiem w sposób bezpieczny. Czytałam ją sobie głównie na lotnisku i o ironio - w samolocie. Naprawdę mnie ujęła. Udało mi się zatopić w tym wymyślonym świecie, coś w nim przeżyć, a potem z niego bezpiecznie wrócić na ziemię i już po czasie wracać do różnych wątków. Metafora samolotu jest tu całkiem na miejscu. To historie, które pokazują życie w różnych skalach. Od tej mikro po tę szeroką, z góry. Ja je tak czytałam.
Piękna książka o przemijaniu.
O kruchości i niedoskonałości życia. Książka, która może dać do myślenia i może rozczulić. Historie, w których Jakub Małecki tę niedoskonałość życia pomaga objąć odrobinę bardziej czułym spojrzeniem. Dla mnie to książka smutna, ale nie zasmucająca. Pomogła mi połączyć się z moim własnym smutkiem, z myślami o przemijaniu i o tym, że życie być może nigdy nie będzie takie jak sobie wymarzyłam, ale jednocześnie nie musi być tak boleśnie rozczarowujące. I choć takie bywa, to jednak czytając te “Historie podniebne” miałam pocieszającą refleksję, że nawet w poczuciu osamotnienia nie będę tak naprawdę sama. Przemijanie dotyczy nas wszystkich. Stety niestety. Dla mnie książka magiczna. Polecam po nią sięgnąć i sprawdzić, jak Ci będzie z tą książką. Bo może to książka, na którą przychodzi czas i miejsce?
Jedna odpowiedz
Miękkie lądowanie - kwiecień '24 - Aga Piekarska
[…] trafiłam na kolejny prsepiękny zbiór opowiadań. “Historie podniebne” Jakuba Małeckiego też doczekały się recenzji na blogu. Tu napiszę tylko, że smutne, ale bardzo […]