Czemu by nie być, jak ta znana polska blogerka, która publikuje comiesięczne podsumowania na swoim blogu. Trzeba przyznać, że blogerka kocha klasykę i jak widać nie tylko w kwestiach modowych jest jej wierna. Trzyma się fasonów także blogowych, które być może nie są przeżytkiem, a właśnie wchodzą na stałe do kanonu form para literackich? Taką przyjmuję narrację i włączam tę comiesięczną formę na swój blog, aby był blogaskiem rasowym. Poza tym, to naprawdę sprytne rozwiązanie, aby choć raz w miesiącu zmobilizować się do pisania. Nie mówiąc o solidnym podsumowaniu miesiąca i wykorzystaniu terapeutycznej funkcji starych zdjęć.
Serię nazywam “miękkie lądowanie” z rozmysłem. To pewna gra słów, ale i ważny element całej układanki. Zagadka rozwiąże się na końcu tekstu. ✨
LUTY NA SKRÓTY
Pierwsze miękkie lądowanie zaczynam pisać pierwszego dnia marca. W Dublinie właśnie spadł pierwszy śnieg tej zimy. Miesiąc był przestępny i uważam, że śmiało moglibyśmy pociągnąć trochę temat i przedłużyć luty o jeszcze jeden dzień. Naciągając tym samym rzeczywistość, aby krajobraz bardziej pasował do kalendarza. W lutym pogoda w miarę dopisywała. Było wietrznie, ale słońce często dawało złudzenie, że wiosna czai się tuż za rogiem. Dzięki temu mam wiele pięknych zdjęć z nadmorskimi krajobrazami, oraz sporo selfie w okularach przeciwsłonecznych i naciągniętym na te okulary kapturze.
WYCIECZKI. TA MAŁA I TA WIĘKSZA DO BELFASTU
ABY ODWIEDZIĆ MUZEUM TITANICA I PRZYPOMNIEĆ SOBIE, ŻE HISTORIA CZAI SIĘ TUŻ ZA MUREM.
Jedno jest pewne - nikt tak nie mobilizuje do zwiedzania okolicy jak goście. Przybyli na 4 intensywne dni. Udało mi się odwiedzić przy okazji dwa miejsca (resztę jak na rasowych turystów zwiedzili sami).
PLAŻA W KILLINEY
To miejsce, w którym ostatnio byłam 9 lat temu. Zapomniałam zupełnie jak urokliwa jest ta mała plaża, do której można się dostać kolejką miejską.
Wystarczy nawet pół godziny na plaży w Killiney, aby się zrelaksować. Wiatr dudni, fale szeleszczą, a wszystkie zmysły przypominają sobie dni i godziny spędzone nad morzem przez całe życie. I momentalnie włączają tryb odpoczynku w całym ciele.
Słoneczny dzień na plaży w Killiney był wydarzeniem małym, ale bardzo sympatycznym. Wartym wspomnienia i mam nadzieję do powtórzenia szybciej niż za dekadę. Naładowałam baterie, a moja córka przywiozła ze sobą worek kamieni ważący parę kilogramów. Do dziś leży pod zlewem w łazience. Nie mam sumienia wyrzucać ich do śmietnika i ciągle się łudzę, że ktoś je w końcu wymyje. A potem… nie wiem, co z nimi zrobi. Rozłoży w mieszkaniu? Kilka kilogramów kamieni… Głupi pomysł. Chyba jednak w marcu sekretnie wyniosę je z domu i wrzucę do morza.
Jeśli wizyta na plaży w Killiney, w okolicy której swoje wille mają podobno takie szychy jak Bono i inni mniej znani irlandzcy milionerzy nie zrobiła na Tobie wrażenia, to trzymaj się burty, bo byłam też w Belfaście i muzeum Titanica.
BELFAST
Należę do osób, które wolą raczej pojechać na krótką wycieczkę na pobliską plażę niż siedzieć kilka godzin w samochodzie, tylko po to, żeby zobaczyć muzeum Titanica. Ale muszę przyznać uczciwie - było ciekawie.
Myśląc o Belfaście nuciłam zawsze kawałek piosenki, której w całości nie byłabym w stanie zaśpiewać, ale która miała tę charakterystyczną, żwawą frazę “Belfast, Belfast…”. Może pamiętasz? Tymczasem okazuje się, że gdyby jakiś kawałek miał być hymnem tego miasta, to byłoby to raczej "My heart will go on" Celine Dion. A to za sprawą Titanica.
Jednak dla mnie Belfast był przede wszystkim miastem podzielonym murem. Miastem z trudną i krwawą historią. I przez ten pryzmat patrzyłam na miasto. Pod tym względem to była ciekawa wycieczka. Zobaczyć na żywo mur i nagle przejechać niewidoczną granicę państw na jednej, małej wyspie.
Zjedliśmy burgera w pubie w centrum, zapłaciliśmy za niego funtami. Przeszliśmy się paroma ulicami. Trudno jest coś więcej powiedzieć o mieście, które widziało się przez chwilę, ale muszę przyznać - nie miałam jakoś szczególnie ochoty na więcej. Może dlatego, że byłam z dwójką dzieci. Po jedzeniu udaliśmy się do muzeum Titanica. Wygląda na to, że Belfast historią Titanica żyje do dzisiaj. Historią - mitem - bajką, próbując w muzeum opowiadać także o faktach.
Muzeum jest ogromne i nowoczesne. Moim zdaniem, to jedno z tych muzeów, w których bardziej konsumuje się atmosferę, niż da skupić na faktach. Dużo sal, dużo wątków, ogrom multimedialnych materiałów. Cała wycieczka tworzy spójną historię. Dla osób wrażliwszych, może być emocjonalnie. Graficznie - muzeum jest bardzo ciekawe.
Moja córka była zachwycona, do dziś wspomina tę wycieczkę. Muzeum zadbało o to, aby dzieci miały dodatkowe atrakcje, szukały poukrywanych postaci i mogły na końcu odebrać dyplom (dla 9-cio latki, to nadal spora motywacja). Muzealny sklepik ma duży wybór ładnych gadżetów. Nie mogłam się oprzeć i kupiłam sobie puszkę z krówkami, którą postanowiłam wykorzystać na akcesoria, z których na co dzień korzystam robiąc na drutach. Choć nie wybrałam puszki z wizerunkiem Titanica… nie mogłabym mieć na co dzień skojarzeń z katastrofą! Moje druty to jest przecież success story z happy endem!
Wróciłam do domu z poczuciem ciekawie spędzonego dnia, zadowolonym dzieckiem i paroma krówkami. Puszka sprawdza się świetnie w nowej roli. Czy polecałabym wycieczkę do Belfastu i muzeum Titanica? Głównie komuś, kto akurat znalazłby się w okolicy. Specjalnie nie bukowałabym biletów i nie zostawiała śladu węglowego. Ale jeśli już się wybierzesz z Republiki Irlandii do Belfastu mam przy okazji małą praktyczną podpowiedź. Ściągnij koniecznie mapy na telefon, bo informacja o roamingu poza Unią Europejską może zaskoczyć nawet wytrawnych podróżników (tu mam na myśli oczywiście mojego męża ;)).
CZAS NA DOBRE PODCASTY
Luty był dla mnie też miesiącem spacerów, na trasie dom - szkoła - dom, czasami nawet dwa razy dziennie (co zajmuje w sumie nawet dwie godziny). W moim przypadku oznacza to także słuchanie podcastów. Trafiłam na kilka ciekawych odcinków. Poniżej polecam trzy wybrane z wielu, naprawdę świetne odcinki.
ORAZ ŚWIETNY KANAŁ NA YOUTUBE
Wieczorami spędziłam sporo czasu robiąc na drutach, czasami oglądając treści youtubowe razem z moim mężem. W tym wypadku guilty pleasure jakim jest oglądanie The Kardashians lub kanałów o robieniu na drutach nie miało racji bytu. Za to odkryliśmy świetny kanał o biznesie, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.
“Biznes klasa” to rozmowy o biznesie, prowadzone w samochodzie. Na początku byłam sceptycznie nastawiona, bo nie przepadam za takim formatem, ale ten kanał jest naprawdę ciekawy! Prowadzący ma sporą wiedzę, ciekawość i spokój. Zaprasza bardzo interesujące osoby z polskiego biznesu. Brzmi sztampowo, ale polecam na początek kilka moich ulubionych wywiadów. Niech was nie zmylą plansze mające przykuć uwagę odbiorcy na youtubie. W tych rozmowach kryje się sporo ciekawych i inspirujących treści.
KSIĄŻKI
W styczniu czytanie rozłaziło mi się na boki, czas leciał przez palce klikające głównie po instagramie, a ja nie mogłam sobie znaleźć dobrej książki, przy której miałabym szczerą ochotę pozostać do samego końca. W lutym udało mi się przełamać tę sytuację.
Porzuciłam czytanie serii opowiadań “Zima w Skandynawii”, które nie były złe, ale nie porwały mnie w 100%. Szukałam dobrej powieści. Po przeczytaniu niesamowitej recenzji na instagramie, chciałam zagłębić się w "Księgi Jakubowe". W tym celu kupiłam dostęp do Legimi (o którym napiszę więcej niebawem, bo jestem szczerze zachwycona tą aplikacją!), ale uznałam, zostawię sobie tę przyjemność na jesień lub zimę. Nie będę teraz opisywać pokrętnej logiki, jaka doprowadziła mnie do książki, którą finalnie przeczytałam w całości.
Najważniejszy jest tytuł - “Dom duchów” Izabelle Allende.
Trwam w zachwycie nad tą książką. Cieszę się, że I. Allende napisała więcej książek i czytanie ich jest dopiero przede mną. Obiecałam sobie, że o “Domu duchów” napiszę niebawem osobny artykuł. Mam nadzieję, że nie porzucę tego pomysłu, bo uważam, że to książka nie tylko piękna, ale też ważna i dziś możemy ją czytać z gęsią skórką na plecach, gorzkim posmakiem i refleksją, że życie na przełomie epok może postawić nas przed trudnymi dylematami moralnymi. Czy można się na coś takiego w ogóle przygotować? Nie wiem. Więcej napiszę niebawem, a do rozmowy o “Domu duchów” już Cię namawiam, jeśli czytałaś tę książkę (a mam wrażenie, że wszyscy już dawno czytali tę książkę) i masz ochotę mi o tym napisać - napisz.
NOWE - STARE PROJEKTY
CZYLI PRACA, A DOKŁADNIE NAGRANIA PODKASTU I PEWIEN SEKRETNY PROJEKT, O KTÓRY NIE KAŻDY BY MNIE POSĄDZAŁ, ALE KTO WIE, TEN SIĘ UCIESZY!
Luty to także wypełniona po brzegi, skrupulatnie wypisana lista zadań związanych z moimi projektami. Nie wszystkie udało mi się wykonać, mimo motywacyjnej ikonki 100%, którą ustawiłam sobie na czele listy w Notion. Ale i tak dużo zrobiłam. Napawa mnie to optymizmem i przede wszystkim - posuwa te projekty do przodu.
O jakich projektach mowa?
Przede wszystkim nagrania nowych odcinków podkastu W związku z życiem. Tylko ja i może jeszcze trochę moje rozmówczynie wiedzą ile jest przy jednym nagraniu pracy! W tym miesiącu udało mi się nagrać nową rozmowę, która dokładnie dziś, 4 marca ma swoją premierę. To podkastowa rozmowa z Agą Pankau, czyli Czułą korektorką o książkach i spełnianiu marzeń. Przy okazji polecam!
Udało mi się też doprecyzować konkrety związane z nagraniem kolejnych odcinków. Po kilku miesiącach rozmów i planowania - będę próbowała wrócić do starego dobrego formatu, rozmów z psychoterapeutką. Mam nadzieję, że gotowy odcinek ujrzy światło dzienne już w marcu. Cieszę się z wielu powodów, ale przede wszystkim z tego, że będę mogła wrócić do częstszego podkastowania.
Jakby tego było mało mam w planach 2 nowe podkasty. Każdy zupełnie inny.
Jeden po angielsku, drugi po polsku. Jeden ze wspaniałą współprowadzącą, drugi solo. Jeden o książkach, drugi o czymś, o czym nie zawsze mówię przy pierwszym poznaniu, ale co stanowi moje magiczne hobby. W marcu planuję konkretne prace nad tymi projektami. W kolejnych miesiącach okaże się jak wyglądają poza sferą planów, w świetle dziennym i mam nadzieję, na podkastowych platformach. Jak to mówią - stay tuned.
WALENTYNKI I MOJA WIELKA MIŁOŚĆ DO CHLEBA
Jak luty, to walentynki! Generalnie nie przepadam za walentynkami i raczej ich nie świętuję, ale w tym roku miałam ochotę zrobić wyjątek. Kiedy zupełnie przypadkiem zobaczyłam na stronie mojej ukochanej piekarni specjalny walntynkowy box, od razu wiedziałam jak to świętowanie będzie wyglądało. Box był elegancki, ciastka wyborne, ale nie mam ani jednego zdjęcia.
I przyznam szczerze, pewnie zapomniałabym o całej sprawie i nie byłoby tego akapitu, gdyby nie to, co stało się później. Piekarz zamknął piekarnię. Z dnia na dzień. Nagle. Na cały tydzień. Dodając w międzyczasie tylko okruchy informacji na instagramie, które brzmiały co najmniej niepokojąco. To uświadomiło mi, jak bardzo przyzwyczaiłam się do ich chleba. Szukałam czegoś podobnego, ale nie znalazłam i pogodziłam się wstępnie z tym, że jeśli nie otworzą, to przestanę jeść chleb (codziennie). Być może nawet z tej tęsknoty przypomniałam sobie o starym, dobrym tekście “Żyjmy glutenfull”, który trochę zredagowałam i tu umieściłam.
Na szczęście! Wszystko dobrze się skończyło! Piekarz ma nowy piec, nasze życie wróciło do normy. A ja zostałam z refleksją, że nie ma co odkładać tego co się kocha na później, bo człowiek nigdy nie wie co będzie. No i, że warto u piekarza kupować nie tylko chleb, ale i ciastka, bo przecież mamy go jednego, jedynego i chcemy, żeby jego biznes prosperował. Zwłaszcza, że ma to realny wpływ na moją codzienność.
DRUTY I WEŁNA CZYLI MIĘKKIE LĄDOWANIE.
I na koniec kilka zadań i parę zdjęć wokół moich wełnianych projektów. Bo tak naprawdę - całe “miękkie lądowanie” powstało głównie po to, aby regularnie opowiadać na blogu o moim “knitterskim” hobby. Bo dla mnie to czas, w którym co by się nie działo - zaliczam miękkie lądowanie. 😉
W tym miesiącu pracowałam nad jednym projektem, z którego jestem dumna i który przypomina mi o mocy małych kroków. Nie jestem w stanie zrobić dla siebie swetra w kilka dni, a nawet w jeden miesiąc, ale już po miesiącu pracy widzę jakie robię postępy. Optymistycznie zakładam, że zostały mi jeszcze dwa tygodnie, ale zobaczymy co przyniesie marzec. Plan jest taki, żeby skończyć go przed moimi urodzinami.
Sweter pochodzi z projektu kupionego od znanej i niezwykle kochanej w świecie knitterskim duńskiej projektantki Petite Knit. Kupiłam ten projekt ze względu na kilka czynników. Po pierwsze - stopień trudności (łatwy, ale i tak się dużo uczę), po drugie - wiadomo - sam projekt - mam ochotę nosić taki sweter. I po trzecie, w zasadzie najważniejsze, ze względu na wełnę, z której ten sweter powstaje. Jest to jeden z niewielu projektów, które znalazłam rozpisanych na moją ukochaną wełnę, z której mam już dwie czapki, a docelowo chcę mieć parę swetrów i sukienkę. Mowa o wełnie peer gynt od Sandnes Garn. Zakochałam się w kolorze pikantnej pomarańczy. Moim zdaniem to bardziej czerwona jarzębina, ale spory o nazwę nie mają znaczenia. Co ciekawe - nie noszę czerwonych rzeczy, ale ten odcień ma w sobie coś wspaniałego, i naprawdę przyciąga wiele osób. I nie, żebym robiła coś, tylko po to, aby przyciągać innych, ale konkluzja jest jasna. Ten kolor przyciąga.
O “jarzębinowym swetrze”, który Petite Knit nazywa swetrem z Louvre’u mam nadzieję napisać na koniec marca jako o projekcie skończonym, a potem opisać wrażenia z pracy z tym wzorem (bo to mój pierwszy projekt, w którym robiłam rzędy niemieckie skrócone i który nie ma całego wideo tutoriala).
Tym miękkim akcentem kończę podsumowanie lutego.
Nijak się ono ma do krótkiej i lekkiej formy jaką prezentuje co miesiąc znana blogerka, o której pisałam we wstępie. No cóż. Mojemu stylowi brakuje zwięzłości, ale właśnie dlatego z taką radością stworzyłam sobie własną stronę.
Pamiętaj, że wybrałam tu kilka opowieści i prę zdjęć z 29 dni lutego, nie pisząc zupełnie o kaszlu i katarze i różnych rozczarowaniach, które mnie w tym miesiącu spotkały. Nie mam zamiaru lukrować rzeczywistości, dlatego o tym wspominam.
Jestem ciekawa, jak Ty skorzystałaś z tego minionego czasu?
Dobrego marca nam życzę, niech będzie to miesiąc miękki, ale energetyczny, jak ten mój jarzębinowy sweter!
Jedna odpowiedz
"Małe preludia" Helen Garner - recenzja książki - Aga Piekarska
[…] jesienią zeszłego roku, w książce “Fosforescencja” (jednej z najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2023 roku) trafiłam nagle na nazwisko Garner. Takiego znaku nie mogłam już łatwo zignorować. J. Baird […]