To nie moja bajka, chociaż doceniam tę książkę. Pomyślałam kończąc czytać “Małe preludia” Helen Garner z pewną ulgą.
To była nadspodziewanie szybka lektura.
Zaczęłam czytać w czwartek wieczór, a skończyłam w niedzielny poranek (z całkiem sporymi przerwami na życie). To relatywnie krótka książka - ma niecałe 150 stron. Ale jak wiecie nie należę do osób, które czytają na wyścigi i taką lekturę mogłabym sączyć po parę stron dziennie przez dwa tygodnie. A jednak, ta opowieść choć nieprzyjemna swoją zwyczajnością, zatrzymała mnie przy sobie. I przyznam szczerze, nie chce puścić. Choć jest to raczej łagodne towarzyszenie w tle, przypominające o sobie od czasu do czasu, niż wielkie, głośne, emocjonalne trzymanie za gardło.
“Małe preludia” są moim zdaniem właśnie taką książką. Lekką i delikatną w formie, choć w gruncie rzeczy mocną i ciężką opowieścią. Pewnie nikt nie chciałby jej doświadczyć, a każdy może stać się bohaterem tego typu historii. I może stąd to moje obronne “to nie moja bajka”. I może stąd tak powszechne zachwyty nad tą książką. Swoją recenzją, dołączę do nich napewno, choć w stopniu umiarkowanym.
Czaiłam się na tę książkę od zeszłego roku.
Intrygująca okładka plus intrygujący opis wydawcy. Helen Garner przedstawiana jest w polskim internecie jako jedna z najlepszych australijskich pisarek, zapomniana przez polskich tłumaczy. Wydawnictwo Cyranka postanowiło to zmienić. Brzmiało ciekawie i ambitnie. Zapisałam ten tytuł na długą listę “do przeczytania”. Na kiedyś.
Głęboką jesienią zeszłego roku, w książce “Fosforescencja” (jednej z najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2023 roku) trafiłam nagle na nazwisko Garner. Takiego znaku nie mogłam już łatwo zignorować. J. Baird pisała o H. Garner jak o pisarce wyjątkowej. Obie pochodzą z Australii, co może być tu nie bez znaczenia, choć nie odbieram tym zdaniem ani trochę wyjątkowości i kunsztu pisarskiego Helen Garner, który w gruncie rzeczy też mnie zachwycił.
I tak, kiedy w zeszłym tygodniu znowu, przypadkiem trafiłam na wspaniałe recenzje “Małych preludii” na Instagramie to pomyślałam, że najwyższy czas sięgnąć po tę książkę. Przy okazji z myślą, że może uda mi się znaleźć ciekawą lekturę do naszego klubu książkowego (nie udało mi się). Książka była dostępna w Legimi, co przekonało mnie ostatecznie. Choć te wszystkie wcześniejsze ochy i achy, jak zazwyczaj napompowały moje oczekiwania. Niepotrzebnie, niestety.
“Małe preludia” H. Garner to historia, jakich w gruncie rzeczy nie lubię.
Mało wyraziści, zagubieni w swojej zwyczajności bohaterowie, którym życie przecieka przez palce, a oni - nie potrafią nawet porządnie wyremontować sobie mieszkania. I tak dryfują, aż trafiają na własną życiową krę, która jest ich kryzysem - powodem do opowieści. Tak można by streścić kawałek opowieści, nie zdradzając za wiele. Wiem, że to moje subiektywne odczucia i jestem pewna, że ta historia może się podobać. I po mimo tych nijakich, rozmemłanych bohaterów, którzy pewnie są bardziej podobni do większości z nas (czy mi się to podoba, czy nie i co mnie pewnie wkurza w nich najbardziej), ta książka napisana jest wspaniałym językiem.
Historia ma swoje powolne, ale nie rozmemłane tempo. Ogromnym plusem jest moim zdaniem długość tej książki. Nie za krótka - bo to nie jest już opowiadanie, ale nie za długa. Przyznam uczciwie - nie męczyłabym się z tymi bohaterami przez więcej niż 250 stron. Historia przechodzi nagle przez mało oczekiwany punkt kulminacyjny. Przynajmniej ja bym go nie oczekiwała, ale może Ci bardziej zorientowani i mniej optymistycznie nastawieni do życia czytelnicy, nie będą ani trochę zaskoczeni. Całkiem żwawo i ciekawie się kończy. I co najważniejsze, zostawia bez konkretnych odpowiedzi. Nie zalewa konkretnymi uczuciami. Daje wybór. I jeśli (tak jak ja) ma się ochotę na odrobinę nadziei - to można ją odnaleźć w tym zakończeniu i całej opowieści. A potem, po czasie wracać do różnych wątków, aby nagle uznać, że to była książka nie tylko o rozmemłanym życiu i kryzysie wieku średniego, ale także o tym - jak to jest stać się pokoleniem, które swoją młodość ma już za sobą, a jeszcze nie czuje się stare i nie wie co ma z tym zrobić. I jak to jest żyć przeszłością w przyszłości, na którą nie ma się wpływu.
Te motywy akurat idealnie rezonują z moimi nadchodzącymi trzydziestymi dziewiątymi urodzinami.
I choć książka wprawiła mnie trochę w podły nastrój, i napewno nie miałabym ochoty jej czytać z okazji urodzin, to przyznaję, że ta lektura w ciekawy, nie nachalny, artystyczny i literacki sposób dodaje kolejne warstwy do tortu rozmyślań, które snuję sobie od czasu do czasu. Na przykład takich, że już za chwilę wkroczę w czterdziesty rok mojego życia. I choć wiem, że jeśli będę miała szczęście to czeka mnie może jeszcze drugie tyle (a może to dopiero jedna trzecia mojego życia), ale nie da się ukryć, że pewne pytania przychodzą z takim wiekiem. Przy okazji muszę tu wspomnieć, że zupełnie intuicyjnie, nagrałyśmy niedawno z psychoterapeutką, Agnieszką Pacygą- Łebek podkastową rozmowę o dorosłości i dojrzałości, która ciekawie ten temat wyciąga na powierzchnię. LINK
Wracając do książki i kończąc tę krótką recenzję, która zapewne będzie w polskim internecie, jedną z niewielu recenzji pozbawionych wielkiego zachwytu, przyznam, że Helen Garner pisze wspaniale. Język tej książki zachwyca. Zakładam, że wielu osobom klimat tej opowieści może mniej ciążyć niż mnie. Temat jest ciekawy, szczególnie po trzydziestce. Myślę, że dwudziestoparolatka czytałaby tę książkę inaczej (ale może dla niej postać Vicki byłaby postacią bardziej wiodącą, kto wie).
To książka, którą szybko się czyta i której nie umiem porównać do innej, a tym bardziej jej zastąpić. Każdemu, kto ma ochotę na literacką ucztę z gorzką historią polecam tę książkę. Polecam umiarkowanie, bo mam wrażenie, że wielkie, gorące, nachalne i ambitne polecenie nie służy odbiorowi “Małych preludii”. Po co pompować sobie balonik, który z hukiem wybuchnie przy uchu i odbierze radość przeżywania własnych, może bardziej wysublimowanych emocji?
Jestem ciekawa, czy znasz tę książkę? Mimo, że nie będzie jej w naszym klubie książkowym, to przyznam szczerze, bardzo chętnie bym o niej porozmawiała.
Jedna odpowiedz
“Przez błękitne pola” Claire Keegan - recenzja książki. - Aga Piekarska
[…] z listy autorek do przeczytania. Uznałam, że może sięgnę po polskie wydanie. Może kiedyś. Po “Małych preludiach”, które skończyłam zaskakująco szybko szukałam na Legimi czegoś spokojnego, bezpiecznego, […]